piątek, 3 stycznia 2014

ROZDZIAŁ 2

Następny dzień był lepszy i gorszy zarazem.
Lepszy, ponieważ rano jeszcze nie padało, chociaż niebo spowite było
nieprzepuszczającymi światła chmurami. Wiedziałam też już, czego mogę się spodziewać. W szkole Nicki usiadła ze mną na angielskim i odprowadziła na następną lekcję. Pozostali uczniowie rzadziej się na mnie gapili, a lunch zjadłam jak zwykle w towarzystwie Angie i  Nicki. Wszystko zaczynało wracać do normalności.
       Gorszy, bo byłam zmęczona po kolejnej zarwanej nocy. Nadal dręczyły mnie koszmary związane z nocą sprzed dwóch miesięcy. Gorszy, bo grając w znienawidzoną siatkówkę, gdy jeden jedyny raz nie uciekłam przed piłką, trafiłam nią w głowę koleżanki z drużyny. A najokropniejsze było to, że cały czas myślałam o Riley’u.
       Cały ranek bałam się, że będzie obrzucał mnie wrogimi spojrzeniami w stołówce, a jednocześnie miałam ochotę spytać się go, wprost, co jest grane. Przed zaśnięciem planowałam nawet, co mu powiem, choć znałam siebie zbyt dobrze, by wierzyć, że zdobędę się na odwagę.
      Jednak, kiedy weszłam, z dziewczynami do stołówki nie mogąc się powstrzymać, zerknęłam w stronę stolika Jared’a i jego świty, zobaczyłam, że siedzą przy nim tylko cztery osoby. Mojego sąsiada wśród nich nie było.
     Usiadłyśmy przy naszym ulubionym stoliku. Gdy dziewczyny przekomarzały się wesoło, siedziałam jak na szpilkach, czekając na przybycie Riley’a. Modliłam się, żeby po prostu mnie zignorował, tak jak Jared. Z minuty na minutę robiłam się coraz bardziej spięta.
     Wchodząc do gabinetu biologicznego, czułam się dużo lepiej. Dziewczyny były rzecz jasna u mojego boku, co dodawało mi otuchy. Na progu wstrzymałam na chwilę oddech, ale zaraz przekonałam się, że i tu Riley nie dotarł. Czując, jak ogarnia mnie panika, zobaczyłam jak obok Jared’a siada dziewczyna o rudoblond kucyku – Emily. Ta lekcja nie mogła skończyć się dobrze. Ruszyłam w stronę swojego miejsca.

       Na szczęście, Emily była tak zajęta podlizywaniem się Jared’owi, a on gapieniem się na jej długie nogi, że całkowicie mnie zignorowali. Powinnam być wdzięczna Riley’owi, że nie przyszedł dzisiaj do szkoły. Miałam jednak dziwne przeczucie, że to z mojego powodu opuszcza lekcje. Szybko skarciłam się w duchu za tą irracjonalną myśl i zabrałam się za robienie notatek.
      
       Gdy lekcje wreszcie dobiegły końca, raźnym krokiem dotarłam na szkolny parking, gdzie kręciło się już sporo odjeżdżających uczniów. W aucie przeszukałam jeszcze torbę, aby upewnić się, czy mam wszystko, czego mi potrzeba.
     Poprzedniego wieczoru odkryłam, że w domu nie ma żadnych zapasów. Uzbrojona w listę zakupów i nieco gotówki, planowałam pojechać po szkole do supermarketu.
      Ignorując uczniów, którzy odwrócili głowy, żeby na mnie spojrzeć dołączyłam do kolejki pojazdów, czekających na wyjazd. Próbowałam udawać, że nic mnie nie obchodzi. Włączyłam stare radio i parzyłam prosto przed siebie. Zauważyłam Jared’a, Kyle’a i Reid’a wsiadających do auta. Było to lśniące nowością volvo. No tak. Jared miał niedawno urodziny. Starałam się nie spuszczać wzroku z drogi i z ulgą opuściłam nareszcie teren szkoły.
      Supermarket znajdował się zaledwie kilka przecznic dalej. Hala była na tyle duża, że nie słyszałam bębnienia deszczu o dach, co nieco poprawiło mi humor.
     Po powrocie, zauważyłam, że na podjeździe domu Danvers’ów stoi srebrne volvo Jared’a. Musiał przyjechać z kumplami tutaj. Zaparkowałam impalę, złapałam zakupy i popędziłam do domu.  Poupychałam kupione produkty w szafkach.  Ziemniaki owinęłam folią aluminiową i włożyłam do piekarnika, a steki pokryłam marynatą i postawiłam w lodówce na chybotliwym nieco kartonie z jajkami.
     Skończywszy przygotowania do obiadu, poszłam ze szkolną torbą na górę. Zanim zabrałam się do odrabiania zadań domowych, przebrałam się w parę suchych spodni od dresu, zebrałam wilgotne włosy w koński ogon i po raz pierwszy od przyjazdu sprawdziłam

skrzynkę mailową. Miałam trzy nowe wiadomości.
       Pierwsza była od cioci Leanne. Pisała:
Właśnie wylądowałam w Nowym Yorku i już za Tobą tęsknię. Daj znać, jak radzisz sobie z dziadkiem.  Kocham Cię
                                            Leanne
Westchnęłam i otworzyłam następnego maila. Wysiano go osiem godzin po
pierwszym.
Jord’s, dlaczego nie odpisujesz? Na co czekasz? Leanne
Ostatni przyszedł dziś rano.
Jardan Palmer, jeśli nie odpiszesz do 17.30, wsiadam w pierwszy samolot i lecę do Springville!
Zerknęłam na zegar. Miałam jeszcze godzinę, ale ciocia nie należała do cierpliwych osób.
Spokojnie, Ciociu. Już odpisuję. Nie wszczynaj alarmu. Jardan
Wysiałam wiadomość i zaczęłam pisać nową.
Jest świetnie. Oczywiście pada. Chciałam napisać dopiero, jak będzie, o czym.
Dziadek był wczoraj na rybach. Bierze leki i nie miał żadnego ataku. W szkole idzie mi nieźle. Oczywiście Jared Martin i jego świta nadal mnie nie znoszą, ale nie przejmuję się nimi, bo są ze mną Angie i Nicki. Wszystko jest w porządku. Też za tobą tęsknię. Niedługo znowu napiszę, ale nie mam zamiaru sprawdzać skrzynki, co pięć minut. Wyluzuj, weź głęboki wdech. Kocham cię.
Jordan

    Postanowiłam poprzedniego dnia, że przeczytam Miasto Kości, które dostałam od cioci Leanne na urodziny. Zwinęłam się w kłębek, okryta kołdrą i zabrałam się do czytania. Moje myśli galopowały jednak gdzie indziej – w stronę Riley’a. 
     Wiedziałam, że może istnieć milion powodów, dla których tego dnia się nie zjawił, ale miałam dość tłumaczenia sobie jego zachowania. Jak dawniej, kiedy przyszedł do mnie do domu i oświadczył, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego - wtedy zwaliłam to na jego niełatwe życie i dałam spokój, myśląc, że za jakiś czas znów będziemy się przyjaźnić. Tak się jednak nie stało. Ale nie zamierzałam wybaczać tego, że zostawił mnie bez słowa. Czułam się taka głupia, marnując czas na rozmyślanie o nim, a on na dodatek nawet nie raczył się zjawić. Teraz naprawdę chciałam go znów zobaczyć. Też tylko na chwilę: żeby mu powiedzieć, że ma spadać... albo żeby dać mu po pysku... albo coś jeszcze gorszego.
    Mimowolnie spojrzałam w stronę okna, które wychodziło wprost na jego sypialnię. Kiedy byliśmy dziećmi, wymykaliśmy się wieczorami na dwór, złażąc po sędziwym orzechu, rosnącym pomiędzy naszymi domami.
   Nagle, usłyszałam huk, jakby ktoś próbował wybić szybę. Zerwałam się na równe nogi i podbiegłam do okna. Na gałęzi orzecha, siedział uradowany Jared. Trzymał w dłoni dwa, dość duże kamienie. Poirytowana wspięłam się na biurko i wyjrzałam przez okno. Momentalnie owionął mnie lodowaty wiatr.
- Czego chcesz? – warknęłam.
  Jared obdarzył mnie pogardliwym uśmiechem.
- Jedziemy na wybrzeże. – oznajmił, puszczając mimo uszu mój opryskliwy ton. – Zabierasz się z nami? Biwaki w lesie, to chyba twoje klimaty, prawda?
   Ścięłam gp wzrokiem.
- Wybacz, ale mam lepsze rzeczy do roboty, niż bieganie za tobą z wywieszonym językiem, niczym golden retriever. – powiedziałam chłodno. – Zadzwoń do Emily. Na pewno ją takie rzeczy kręcą. – nie czekając na odpowiedź, zatrzasnęłam okno i zasunęłam zasuwkę.
     W tym samym momencie, Jared zeskoczył z gałęzi. Mimowolnie przykleiłam nos do szyby. Byłam bowiem pewna, że coś sobie zrobi. On jednak wylądował z gracją na dwóch nogach, jakby ogromna wysokość nie robiła na nim wrażenia. Powiedział coś do Reid’a, a potem razem ruszyli w stronę podjazdu. Uświadomiłam sobie, że otworzyłam usta, więc szybko je zamknęłam. Co to właściwie było? Każdy człowiek, po upadku z takiej wysokości, złamałby nogę, albo coś dużo gorszego. Może mi się przywidziało?
     Usłyszałam, że drzwi frontowe się otwierają – wrócił dziadek. Popędziłam na dół, by wyjąć ziemniaki z piekarnika i usmażyć steki.
- Jordan? - zawołał dziadek, słysząc mnie na schodach.
- Cześć, dziadku. Witaj w domu.
- Hej. – odwiesił kurtkę zdjął wysokie buty, przyglądając się, jak krzątam się po kuchni.
- Co na obiad? - zapytał nieufnie. Kiedy moja mama uczyła mnie gotować, jej
eksperymenty nie zawsze nadawały się do spożycia.
- Steki z ziemniakami - odpowiedziałam. Wyglądał na usatysfakcjonowanego.
Chyba czuł się niezręcznie, stojąc tak z założonymi rękami, poszedł, więc do saloniku
oglądać telewizję. Dla obojga z nas było to najlepsze rozwiązanie. Gdy steki smażyły się na patelni, przyrządziłam sałatkę i nakryłam do stołu.
     Zawołałam, że obiad jest już gotowy. Zapach, wypełniający kuchnię, przywitał uśmiechem.
- Ładnie pachnie, Jord’s.
- Dzięki.
     Przez kilka minut jedliśmy w zupełnym milczeniu. Było nam z tym dobrze, cisza nas nie krępowała.
- A jak tam w szkole? - odezwał się w końcu dziadek,
sięgając po dokładkę.
- Wszystko dobrze. Jeszcze nie mieliśmy żadnych sprawdzianów. Niedługo też, szykuje się wycieczka szkolna. Nicki bardzo się na nią nakręciła. A ty, co dzisiaj robiłeś? - zapytałam ostrożnie.
- Odwiedziłem komendanta Moore’a. – powiedział ponuro. – Poprosił mnie o konsultację w jednej sprawie.
- Coś się stało? – spytałam zaniepokojona. Dziadek był kiedyś komendantem miejscowej policji, dopóki wiek kazał mu przejść na emeryturę.
- Niedaleko wybrzeża, znaleziono ciało Harry’ego Clearwater’a. – wyjaśnił. – Znaleziono go na łodzi z rozszarpanym gardłem.
Upuściłam widelec, który z brzękiem uderzył o talerz.
- Został zamordowany? – wyjąkałam. – Jak to się stało? – spytałam nerwowo. Kilkanaście lat temu, wydarzyło się coś podobnego. Policja znajdywała  ciała z rozszarpanymi gardłami. Wtedy całe miasto było pogrążone w strachu. Czyżby historia miała się powtórzyć?
- Doktor Cole mówi, że to atak dzikich psów. – poinformował mnie dziadek. – Ja nie jestem co do tego przekonany.
      Spojrzałam na niego badawczo. To za czasów dziadka, jako komendanta zdarzały się te ataki. Nigdy jednak nie zostały one wyjaśnione. Dziadek miał na tym punkcie obsesję.
- Dziadku, nie angażuj się w to za bardzo. – poprosiłam.
- Dobrze, Jord’s. – obiecał.
      Obiad dokończyliśmy w milczeniu. Zabrałam się do mycia naczyń, a dziadek posprzątał ze stołu i wrócił przed telewizor. Gdy skończyłam, poczłapałam niechętnie na górę zrobić zadanie z matematyki.
     Noc nareszcie była cicha i zmęczona szybko zasnęłam.
   Następnego dnia, Nicki podbiegła do nas bardzo zaaferowana.
- Wiem, kto zabił Harry’ego Clearwater’a. – szepnęła, zaciskając palce na trzymanym w ręku telefonie.
Angie zmarszczyła brwi.
- O czym ty mówisz? – spytała.
- Patrzcie, co znalazłam dziś rano. – powiedziała z przejęciem Nicki, wręczając nam telefon. Na ekranie było zdjęcie odcisku łapy. Psiej łapy. – Porównam je z odciskami różnych ras psów…
- Ale których, wszystkich? – spytała z niedowierzaniem Angie.
- Angie, nie rozumiesz? – przerwała jej poirytowana Nicki. – Trzymam tu dowód. Dowód, że w okolicy dzieje się coś dziwnego.
- Nicki, to nie znaczy jeszcze, że w okolicy jest coś nadnaturalnego. – ciągnęła ostrożnie Angie.
Nicki prychnęła.
- Wierz mi, lub nie, ale w weekend jadę nad wybrzeże, żeby zdobyć dowód. – warknęła. – Wtedy będziesz mnie jeszcze przepraszać. – wyrwała mi telefon i ruszyła szybkim krokiem w stronę budynku chemicznego.

    Reszta tygodnia przebiegła bez zakłóceń. Tata Nicki nie miał żadnych informacji o nowych atakach. Ona sama jednak nie odpuściła. Na każdej przerwie lunchowej, opowiadała nam o swoich planach. Postanowiłyśmy z Angie jej towarzyszyć. Nie chciałyśmy zostawić jej samej.
     Wszedłszy w piątek do klasy biologicznej, dostrzegłam, że jak pan Connors kładł na każdej ławce po arkuszy papieru. Do dzwonka zostało jeszcze parę minut i salę wypełniał szmer uczniowskich rozmów. Usiadłam i zaczęłam bazgrolić po okładce zeszytu, starając się nie patrzeć na drzwi.
      Usłyszałam wyraźnie, że ktoś odsuwa krzesło w ławce obok, ale skupiłam wzrok na swoim rysunku. Na szczęście w tej samej chwili pan Connors postanowił rozpocząć lekcję i musiałam skoncentrować się na jego instrukcjach. Mieliśmy w parach odpowiedzieć na pytania z arkusza. Nie mogliśmy korzystać z podręczników. Te same pytania miały się pojawić na sprawdzianie. Za dwadzieścia minut nauczyciel miał zrobić rundkę i sprawdzić, komu się udało.
- Zanim jednak zaczniecie, ustalę, w jakich parach pracujecie. - zakomenderował.
   Cała klasa wydała zbiorowy jęk. Szykowałam się na najgorsze.

- Sommers, ty pracujesz z Brandon’em. – powiedział Connors. – Jesteś od niego lepsza w biologii. Przesiądź się. I nie wywracaj mi tu oczami, bo wszystko widzę. – ostrzegł, kiedy Angie poczłapała do sąsiedniej ławki. – Garven, przesiądź się do ławki Moore. Martin, siadaj z Mattews. Może wreszcie się  czegoś nauczy. – nazwiska uczniów, powoli się kończyły, a mojego jeszcze nie było. Poczułam ulgę, że nie będę pracować z Jared’em. Jednak miałam głupie przeczucie, że wiem, co mnie czeka. I nie myliłam się. – Danvers, siadaj z Palmer i zamień z nią więcej, niż jedno słowo.
    Usłyszałam, jak zajmuje krzesło obok, ale nadal skupiałam wzrok na
swoim rysunku.
- Hej - powiedział cichym, melodyjnym głosem.
Podniosłam głowę, porażona tym, że do mnie mówi. Siedział na przeciwległym
krańcu ławki, odwrócony w moją stronę. Włosy miał potargane i mokre, ale przez to wyglądał bardziej uroczo, niż niechlujnie. Spoglądał na mnie przyjaźnie, z delikatnym uśmiechem, widać było jednak, że ma się na baczności.
- Jak sądzisz, partnerko - zapytał Riley - panie przodem? - Podniosłam wzrok
i zobaczyłam, że uśmiecha się zawadiacko. - Albo może ja zacznę, jeśli nie masz nic przeciwko. - Przestał się uśmiechać.
- Już się biorę do roboty – odparłam szybko. – Zastanawiałam się tylko, dlaczego ze mną rozmawiasz. – przysunęłam kartkę do siebie i zaczęłam czytać pytania. na kilka pierwszych, odpowiedziałam machinalnie, ze spokojem przywołując zapamiętane informacje.
- Pozwolisz, że zajrzę? - spytał, gdy przymierzałam się do zapisania odpowiedzi na następną serię.
By mnie powstrzymać, położył swoją dłoń na mojej. Jego palce były gorące, jakby przed lekcją trzymał je we wrzącej wodzie, albo jakby miał wysoką gorączkę. Ale to nie, dlatego odskoczyłam, cofając rękę. Kiedy mnie dotknął, przeszła jakaś iskra, poczułam się tak, jakby poraził mnie prądem.
- Przepraszam - bąknął, zostawił mnie w spokoju i sięgnął po kartkę. Nadal,
nieco zaskoczona, przyglądałam się, zapisuje kolejne odpowiedzi, zostawiając moje nienaruszone.
- Anafaza - mruknął pod nosem, wskazując długopisem pytanie dziesiąte.
- Pozwolisz? - Starałam się przybrać obojętny ton.
Uśmiechnął się z wyższością i przesunął kartkę w moją stronę.
Z ochotą przysunęłam test do siebie, chcąc powiedzieć mu, że się myli, ale spotkało mnie rozczarowanie. Niestety miał rację.
    Zapisaliśmy jeszcze kilka odpowiedzi, udowadniając między sobą, kto jest lepszy. Skończyliśmy z dużą przewagą nad pozostałymi. Widziałam, że Nicki, kłóci się z Reid’em. Niezdecydowani wyrywali sobie arkusz z pytaniami, a Angie i Kyle trzymają pod stołem otwarty podręcznik.
    Z irytacją stwierdziłam, że Riley znowu się na mnie gapi. Spojrzałam gniewnie w jego stronę.
- Jakiś problem? – spytałam, wyczuwając w swoim głosie zbyt dużą wrogość.
Riley nadal się uśmiechał, co zaczynało być nie tyle irytujące, co głupkowate.
- Nie, nic. – odparł szybko - Chciałem przełamać lody. – szepnął, rzucając ukradkowe spojrzenie Connors’owi, który krążył po sali, niczym rozwścieczony jastrząb.
- Przełamać lody? – prychnęłam. – Nie wydaje ci się, że spóźniłeś się o jakieś dwa lata? – warknęłam.
   W tym samym momencie, Connors zatrzymał się przy naszej ławce, żeby sprawdzić dlaczego nie pracujemy. Kiedy zobaczył wypełniony arkusz, pokiwał ze zrozumieniem głową i odszedł w stronę biurka.
- Wiem, że jesteś zła, ale uwierz mi, nie miałem wyboru. – szepnął błagalnie. – Gdybyś wiedziała, zrozumiałabyś. – rzucił nerwowe spojrzenie w stronę Jared’a, który gapił się na nas ze wściekłą miną.
- To mi to wytłumacz. – syknęłam, wbijając wzrok w swój zeszyt. – Poza tym, od kiedy boisz się Martin’a? – rzuciłam oskarżycielsko.

- Nie boję się Jared’a. – warknął Riley, a w jego oczach zobaczyłam dziwny błysk. – Po prostu, nie mam wyboru i muszę go słuchać.
Na szczęście pan Connors poprosił klasę o uwagę i z ulgą odwróciłam się w jego stronę. Czułam, jak buzuje we mnie wściekłość. Dlaczego on tak się zachowuje? Dlaczego nie chce mi powiedzieć prawdy? Chyba miałam do niej prawo. Kątem oka, widziałam że Riley znów odsunął się ode mnie jak najdalej, a obie dłonie zacisnął nerwowo na kancie blatu, rzucając równocześnie ukradkowe spojrzenia w stronę Jared’a, co jeszcze bardziej mnie rozjuszyło.
     Bezskutecznie próbowałam skupić uwagę na lekcji. Kiedy zabrzęczał upragniony dzwonek, Riley poderwał się i wyszedł przed wszystkimi, a ja odprowadziłam go do drzwi pełnym zdumienia spojrzeniem.
     Dziewczyny w okamgnieniu znalazły się u mego boku, czekając, aż się spakuję.
- Co za koszmarne ćwiczenie – jęczała Angie. - Te pytania były jak z kosmosu.
- Danvers był dziś milusi, prawda? - zauważyła Nicki, wkładając kurtkę.
- Nie mam pojęcia, co go naszło - powiedziałam kłamliwie obojętnym tonem.
    Razem ruszyłyśmy w stronę parkingu, gdzie wszystkie trzy wsiadłyśmy do swoich samochodów, aby wrócić do domu. Wcześniej jednak, umówiłyśmy się, że Nicki wpadnie po mnie o piątej. W końcu czekał nas weekend pod namiotami.

    Kiedy wróciłam, przygotowałam dziadkowi zupę cebulową na jutro i spakowałam torbę. Nicki zaoferowała się, że weźmie namiot. Ja i Angie miałyśmy skołować jedzenie. Spakowałam więc kilka butelek wody, kiełbaski i bochenek chleba. Pożegnałam się z dziadkiem i wyszłam na podwórko, żeby poczekać na dziewczyny. Po piętnastu minutach, wpakowałam się do srebrnego sedana i razem ruszyłyśmy na biwak.
     Ze Springville do wybrzeża było tylko piętnaście kilometrów. Droga wiodła niemal cały czas przez wspaniałe, gęste lasy iglaste.
     Jako małe dziecko często jeździłam latem z mamą nad morze w te okolice. Był to przecudny widok. Ciemnoszare fale oceanu, znaczone białymi grzywami, kołysały się miarowo u stóp skalistego wybrzeża. Z wód zatoki wynurzały się stromo wysepki o poszarpanych wierzchołkach obrośniętych jodłami. Cienki pasek piaszczystej plaży otaczało rumowisko gładkich głazów, we wszystkich możliwych kolorach: rdzawych, zielonkawych, fioletowych, błękitnoszarych, bladozłotych.
     Od morza wiał rześki, chłodny, słonawy wiatr. Nieliczne chmury nie pozwalały zapomnieć o kaprysach aury.
   Zaczęliśmy schodzić ku plaży. Rozbiłyśmy obóz przy ułożonym z pni kręgu, nieraz używanego przez grupy takie jak nasza. W jego środku czerniało popiołem miejsce na ognisko. Angie przyniosła spod lasu naręcza opału i wkrótce na zgliszczach poprzedniego stosu zbudowała z gałęzi nowy.

     Przysiadłam na jednej z prowizorycznych ław, patrząc na kiełbaskę, którą próbowałam usmażyć. Kiedy zaszło słońce, Nicki rozdała nam po aparacie cyfrowym i ruszyłyśmy w las w poszukiwaniu ,,potwora”.
     Po jakimś czasie usłyszałyśmy wycie. Nicki popędziła z latarką w tamtą stronę. Biegłyśmy przez jakiś kilometr. Im dalej zagłębiałyśmy się w las, tym bardziej błotnista robiła się ścieżka. A im głębiej stopy zapadały mi się w ziemię, tym mocniej wątpiłam, że cokolwiek znajdziemy. Nagle, tuż za nami rozległ się trzask łamanej gałęzi. Momentalnie odwróciłyśmy się w tamtą stronę. Nicki uniosła aparat. Po chwili spomiędzy drzew wybiegli rozwrzeszczani Kyle, Reid i Riley. Wrzasnęłyśmy wystraszone, a nasze krzyki potoczyły się echem po lesie.
- Co wy tu robicie? – warknęła rozwścieczona Nicki. – Wystraszyliście nas.
Reid parsknął śmiechem.
- Przyszliśmy sprawdzić, czy dopadł was potwór z lasów. – zakpił.
Gdzieś w oddali rozległo się wycie. Chyba dochodziło z pobliskiego wąwozu. Nicki puściła się pędem w stronę jaru.
- Nicki! – wrzasnęła Angie, ruszając za nią. Kyle i Reid zrobili to samo.
- Chodź ze mną! – zakomenderował Riley, ciągnąc mnie za sobą w gęstwinę drzew.
   Ledwie go widziałam, idąc za nim. Tylko mignięcia jego pleców w oddali, kiedy przemykał między drzewami. Zachowywał się jak zwierzę kierujące się instynktem - nie musiał patrzeć, gdzie stawia nogi. Ja z kolei brnęłam powoli, obijając się o drzewa, które zdawały się wyskakiwać tuż przede mną. Gałązki trzaskały mi pod stopami, potykałam się o kamienie i korzenie, usiłując go dogonić.
   Wydawało się, że złapał trop. Czy to było w ogóle możliwe? Ja z każdym bolesnym oddechem wyczuwałam tylko zapach gnijących liści i sosnowych igieł. Temperatura spadła, kiedy słońce zaszło za wysokie sosny. Gęstniejący mrok dodatkowo utrudniał odnajdywanie drogi w lesie. But zaplątał mi się w korzeń wielkiej sosny i przewróciłam się. Poczułam ból w barku, uderzając w ziemię. Podniosłam się i wytarłam dłonie o spodnie, pozostawiając na materiale krwawe ślady.
    Rozejrzałam się dookoła. Riley’a nie było nigdzie widać. A kilka kroków dalej ciągnął się głęboki jar. Gdybym się potknęła, spadłabym jakieś dziesięć metrów w dół. Czy to właśnie spotkało Riley’a, czy leż, skręcił w lewo albo prawo? Chwyciłam konar pobliskiego drzewa i wychyliłam się nad strome zbocze. Widziałam tylko więcej kamieni, ziemię i gęste paprocie porastające dno jaru.
- Riley! - krzyknęłam, ale odpowiedziało mi tylko echo.
Chyba usłyszałabym coś, gdyby Riley spadł? I chyba dostrzegłabym jego ścieżkę, gdyby zszedł na dół? Nie miałam latarki, nigdy też nie zapuszczałam się tak głęboko w las. Jak miałam znaleźć Nicki albo Riley’a, albo choćby drogę do obozowiska?
    W niektórych miejscach ściany jaru były znacznie bardziej strome niż inne - gdzieniegdzie była to prawdziwa przepaść, ale tu, gdzie stałam, nachylenie wydawało się możliwe do pokonania. Chwyciłam za korzenie wystające z ziemi i zaczęłam się opuszczać w dół, twarzą do zbocza. Czubek buta poślizgnął się na błocie, uderzyłam o ścianę ziemi i krzyknęłam. Zsunęłam się kilka metrów w dół, zanim udało mi się zaczepić palcami o poskręcane korzenie nad głową. Trzymałam się ich desperacko, choć wbijały mi się boleśnie w skaleczoną rękę. Usiłowałam ocenić, machając nogami, jak daleko znajdowałam się od dna jaru. Niech to będzie tylko kilka metrów, proszę. Nie byłam w stanie długo tak wisieć.
- Jesteś bezpieczna - zawołał Riley gdzieś poniżej. - Odepchnij się i skocz, a ja cię złapię.
- Nie mogę - odparłam. Jego głos brzmiał tak daleko. Za daleko, żeby skoczyć. Nie dałabym rady spojrzeć w tamtym kierunku.
- Zaufaj mi.
Dyszałam z głową wtuloną w rozdygotane ramię. Sama nie wierzyłam w to, co właśnie zamierzałam zrobić.
- Dobra.
     Odepchnęłam się i poleciałam. Riley objął mnie ramieniem, zatrzymując mnie, zanim uderzyłam w kamieniste podłoże. Przytulił mnie mocno.

Nie mogłam oddychać.
- Jak ci się...?
    W tej samej chwili zauważyłam, że spomiędzy pobliskich drzew coś się do nas zbliża. Riley postawił mnie na ziemi i stanął przede mną, osłaniając mnie własnym ciałem.
- Stój nieruchomo – rozkazał, wbijając wzrok w drzewa.
     Po chwili, stanął przed nami szary wilk. Jego żółte oczy lśniły, jak dwie latarnie rozświetlające mrok. Obnażył kły, a stróżki śliny spadły na ziemię. Zrobiło mi się niedobrze.
   Riley zrobił coś, czego kompletnie się nie spodziewałam. Przyklęknął na jedno kolano, wpatrując się w zwierzę, stojące na wprost nas. Wilk zaczął szykować się do ataku. Wtedy oczy Riley’a zmieniły barwę z czekoladowych na wściekle żółtą, jak u wilka. Nagle przypomniałam sobie o aparacie, który dała mi Nicki. Zaczęłam gorączkowo pstrykać zdjęcia, aby oślepić zwierzę fleszem. Udało się. wilk kłapnął zębami i uciekł w stronę, z której przyszedł.
     Oszołomiona, spojrzałam na Riley’a, który podniósł się z ziemi. Jego oczy znów były brązowe.
- Co do cholery?
Moje pytanie przerwał telefon. Wyjęłam go z kieszeni kurtki i z ulgą zobaczyłam, że to Angie.
- Znaleźliśmy ją. – powiedziała. – Wracajcie do obozu.
Bez słowa się rozłączyłam.
- Znaleźli Nicki. – Powiedziałam.
Riley uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Czyli możemy wracać.
- Nie! – zaprotestowałam. – Co zrobiłeś? Dlaczego twoje oczy zmieniły kolor?
- To nic takiego - odpowiedział, odwracając się ode mnie.
- Nieprawda. I to, co zrobiłeś, to nie „nic takiego". - Słyszałam, że ludzie pod wpływem adrenaliny potrafią robić najdziwniejsze rzeczy... ale i tak nie byłam w stanie uwierzyć w to, co właśnie widziałam, niezależnie od okoliczności. - Powiedz mi, co zrobiłeś.
- Później. Musimy wracać.
- Nie - odpowiedziałam. - Mam dość wymijających odpowiedzi. Powiedz mi, co się tu dzieje.
- Jordan, jeśli nie wrócimy zaraz do obozu, zaczną się o nas martwić.
     Riley chwycił mnie za zdrową rękę i pociągnął na płat błota. Wskazał ręką na zwierzęce ślady.
- Są świeże - powiedział. – Może być ich więcej - znów ujął mnie za rękę. Ruszył biegiem, ciągnąc mnie za sobą.
- A jak wydostaniemy się z jaru? - zapytałam. -Mam niesprawną rękę. Nie dam rady się wspinać.
- Pozostaw to mnie - odparł, przyspieszając.
     Musiałam biec, żeby dotrzymać Riley’owi kroku. Nie do wiary, że biegł tak szybko.  Ani razu się nie potknął, mimo że robiło się już całkiem ciemno - nie było nas w obozowisku pewnie ponad godzinę. Musiałam się skupiać na tym, gdzie stawiam nogi, żeby nie poślizgnąć się w błocie ani nie przewrócić na kamieniach. Ilekroć się potykałam, Riley chwytał mnie, zanim upadłam. Ręka mu lekko drgała, kiedy ściskał mocniej moją. Czułam, że mięśnie ramion mu się napinają i rozluźniają. Chciał zwiększyć tempo, ale na szczęście nie ciągnął mnie szybciej. Oddychałam tak ciężko, że nie byłabym w stanie mówić.
    Jar zakręcił na wschód. Miałam wrażenie, że przebiegliśmy ponad kilometr. Czułam, że na stopach tworzą mi się piekące pęcherze. Nogi i płuca bolały. Nie widziałam już nic w ciemności, więc zamknęłam oczy. Wsłuchiwałam się w tętno krwi w uszach i w oddech Riley’a. Wydawał się taki równy w porównaniu z moim. A kiedy myślałam, że dalej już nie pobiegnę, stało się coś dziwnego: poczułam falę energii przebiegającą od ręki Riley’a do mojej. Pomiędzy nami wytworzyła się linia. Więź, której nie potrafiłam w żaden sposób wyjaśnić. Energia przepłynęła przez moje ciało i poczułam, jakby nagle coś mnie uwolniło, wiedziałam, że mogę zaufać Riley’owi - on zapewni mi bezpieczeństwo, kiedy będę biegła z

zamkniętymi oczami. Rozluźniłam się i pozwoliłam jego płynnym ruchom kierować moim ciałem, dałam mu się poprowadzić w mroku.
- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział. Puścił moją rękę i chwycił mnie za ramię. Jednym płynnym ruchem podniósł mnie z ziemi i posadził sobie na plecach. - Trzymaj się!
 Zacisnęłam ramiona wokół jego szyi i owinęłam nogami biodra. Jestem pewna, że wyglądałam komicznie. Riley przyspieszył niespodziewanie. Wystrzeliliśmy do przodu i otworzyłam oczy w odpowiedniej chwili, żeby przekonać się, że biegnie prosto na skarpę. Riley wskoczył na zwalone drzewo i dał susa do przodu. Wyciągnął rękę w stronę wystającego korzenia, ale ledwie go dotknął. Odepchnął się nogą od skarpy i poszybował następne dwa metry w górę. Stopami dotknął kamiennego nawisu i skoczył znowu. Ześlizgnęłam się z jego biodra. Wbiłam mu palce w szyję. Riley chwycił zwisający nad skarpą konar drzewa - jedną ręką. A chwilę później byliśmy na górze. Bezpieczni.
Riley pobiegł jeszcze kilka kroków dalej między drzewa, po czym przystanął i oparł się, ciężko dysząc. Zsunęłam się z jego biodra i oboje upadliśmy na błotnistą ziemię. Przez chwilę leżałam obok Riley’a, cała trzęsąc się z nerwów i zarazem podziwu.
 - To... było... było...
Riley spojrzał na mnie lśniącymi dziwnym blaskiem oczami.
- Jak...? To znaczy... Kim ty jesteś? - zapytałam.
Riley roześmiał się - naprawdę roześmiał. To nie było parsknięcie ani sarkastyczne żachnięcie. Wstał i podał mi rękę.
- Chyba lepiej będzie, jeśli pójdziemy dalej - powiedział, podciągając mnie na nogi. i gestem wskazał mi drogę do obozu.
     Zmarszczyłam czoło. Czy on naprawdę myślał, że ot tak, pójdę sobie?
- Powiedz mi, proszę. To nie było normalne. Jak ty to wszystko zrobiłeś?
- Porozmawiamy, jak już będzie po wszystkim. Obiecuję.
- Czy obietnic zawsze się nie łamie?
Riley wyciągnął rękę i dotknął mojego policzka.
    Było mi tak gorąco od tego biegu, że całkiem zapomniałam, że powietrze jest zimne. Poczułam dreszcz pełznący po spoconych ramionach. Wiedziałam, że kiedy wrócimy, szansa na uzyskanie odpowiedzi może się już nigdy nie powtórzyć.
  Kiedy dotarliśmy na miejsce, od razu rzuciłam się Nicki na szyję.
- Co ty sobie wyobrażałaś, wariatko? – załkałam, czując, jak łzy ciekną mi po policzkach.
- Chciałam tylko znaleźć dowód. – wymamrotała Nicki, nadal rozdygotana.

- Zbierajcie się. – powiedział Riley. – Odwieziemy was do domu.


czwartek, 2 stycznia 2014

ROZDZIAŁ 1



     Obudziłam się wcześnie rano. Słońce nie zdążyło jeszcze wstać. Postanowiłam poleżeć, żeby nie obudzić dziadka. W sypialni naprzeciwko słyszałam jego miarowy oddech. Patrzyłam w sufit, rozmyślając o czekającym mnie dniu. Zaczynał się nowy rok szkolny. Czekał mnie powrót do nauki, przyjaciół i ludzi, których nie miałam ochoty widzieć. Nie teraz. Nie po śmierci mamy i babci.
     To stało się na biwaku, dwa miesiące temu. Pojechałam z mamą i dziadkami pod namioty. W nocy obudziły mnie krzyki mamy i babci. Kiedy wypełzłam z namiotu, żeby sprawdzić co się dzieje, zobaczyłam ich zakrwawione ciała. Miały rozszarpane gardła. Dziadek klęczał przy nich i wrzeszczał. Policja stwierdziła, że do obozu wdarł się niedźwiedź. 
    Po tych wydarzeniach dziadek się załamał. Popadł w ciężką depresję, zaczął mieć stany lękowe. Ludzie  w Springville zaczęli mieć go za wariata. Tylko ja i kilka osób wiedziało, że jest inaczej. Dotarło do mnie, że muszę być silna, dla niego. W końcu tylko ja mu pozostałam.
      Tydzień po pogrzebie dziadek trafił na terapię do szpitala psychiatrycznego, po nieudanej próbie samobójczej. Mną w tym czasie zajęła się ciocia Leanne – młodsza siostra mamy, która orzeniosła się do Nowego Yorku. Mieszkałam u niej aż do wczoraj. Musiałam przecież wrócić do szkoły. Ciocia zaproponowała mi, że mogę u niej zostać na stałe, a dziadek zamieszka w klinice. Nie zgodziłam się. Wiedziałam, że dziadek mnie potrzebuje, że muszę się nim zająć. Lekarze  wypisali go ze szpitala. Pielęgniarka przeszkoliła mnie, które leki i o jakiej porze ma zażywać. Ciocia wróciła do Nowego Yorku, a my zostaliśmy sami. Zaczynaliśmy nowe życie. Nie wiedziałam tylko, czy jestem na nie gotowa.
    Niebo za oknem przybierało kolor szarości. Zanosiło się na mgłę. W Springville rzadko świeciło słońce, zwykle było pochmurno i deszczowo. Spojrzałam na budzik stojący na szafce nocnej – wskazywał szóstą trzydzieści. Muszę wstawać, jeśli nie chcę spóźnić się pierwszego dnia. Już i tak będę  wzbudzać sensację. Nie, żeby mnie to cieszyło.
     Podniosłam się z łóżka i podeszłam do okna, żeby rozsunąć zasłony. W moim pokoju nic się nie zmieniło. Bladoniebieskie ściany, spadzisty dach, drewniana podłoga. Wszystko wyglądało, jakby czas się zatrzymał. Żałowałam, że tak nie jest. Podeszłam do starej, sosnowej komody, wyciągając z niej ubrania i wyszłam z pokoju.
   W domu była tylko jedna łazienka. Małe pomieszczenie u szczytu schodów. Odkręciłam kurek z gorącą wodą i weszłam pod prysznic. Rozczesując splątane, wilgotne włosy, przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze.  Moja skóra, przypominała odcieniem kość słoniową. Jedyną rzeczą, jaką w sobie lubiłam, były moje duże, czekoladowe oczy. Nie powalałam urodą – przynajmniej tak sądziłam. Nie chcąc dłużej na siebie patrzeć, naciągnęłam na siebie czarne, dopasowane spodnie, oraz szarą tunikę z długim rękawem, którą dostałam od cioci Leanne. Nałożyłam makijaż i zeszłam po schodach na dół.
   Kuchnia była malutkim pomieszczeniem z jednym oknem wychodzącym na podjazd. Ściany wyłożono ciemnym drewnem, o tym samym odcieniu co szafki, a podłogę pokrywało linoleum.
   Minęłam duży, dębowy stół z czterema krzesłami, z którego każde było inne i zabrałam się za przygotowanie śniadania. Usmażyłam jajecznicę na chlebie, posypaną szczypiorkiem. Do tego słodka herbata dla dziadka(ja nie słodzę), oraz porcję różnokolorowych tabletek. Zostawiłam na blacie stos kanapek z konserwą i termos z kawą, bo dziadek wybierał się dzisiaj z Frankiem Garven’em na ryby, co pewnie zajmie mu cały dzień. Usiadłam na krześle i zaczęłam wolno przeżuwać moją porcję. Po chwili zaczęłam lustrować przylegający do kuchni, skromny salonik. Nad kominkiem wisiał rząd fotografii: dziadkowie w dniu ich ślubu, nasza czwórka w szpitalu, w dniu moich narodzin(mój ojciec został z niej wycięty, kiedy tylko rozwiódł się z mamą), oraz liczne świadectwo mojego dorastania, aż do ubiegłego roku.
     Za oknem zaczął padać deszcz. Pogoda nie poprawiała nastroju. Krople bębniły równomiernie o parapet okna.
      Po kilku minutach zjawił się dziadek: wysoki mężczyzna, o białych włosach, licznych zmarszczkach i dobrodusznym uśmiechu, obejmującym jego niebieskie oczy. Zawsze mnie nim obdarzał, choć wiedziałam, że nie zawsze ma na to ochotę.  Alan White był człowiekiem, który dużo w życiu przeszedł, nie człowiekiem, który jest obłąkany. Wierzyłam to z całego serca.
     Dziadek usiadł naprzeciwko mnie, biorąc do ręki kanapkę.
- Ślicznie wyglądasz. – zagadnął. – Może podwieźć cię do szkoły, zanim pojadę na ryby? – zaproponował po raz setny. Wiedziałam, że ma wyrzuty sumienia, że zabiera nasz jedyny samochód – sędziwego Chevroleta Impalę 67.
- Nie ma potrzeby. – odpowiedziałam cierpliwie. – Nicki mnie podwozi. Po drodze wstępujemy jeszcze po Angie. – wyjaśniłam.
Dziadek pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Nicki Moore, prawda? Córka komendanta Keitha Moore’a? – zapytał. – To miło, że nadal się przyjaźnicie. Nawet po tym, co mówią o mnie ludzie…
- Nicki i Angie nie przejmują się, co mówią ludzie. – przerwałam mu. – Ja też nie. – oświadczyłam stanowczo. Wstałam od stołu i włożyłam skórzaną kurtkę z ćwiekami i wysokie trapery.  – Pani Danvers powiedziała, że przyniesie ci obiad, gdybyś wrócił przede mną. – poinformowałam go.
- To miło z jej strony. – zauważył dziadek. Po chwili wahania zadał pytanie, którego się bałam: - Rozmawiałaś z Riley’em? -  zamarł, wpatrując się we mnie, jakby badał każdy mój ruch.
Postanowiłam nie dać po sobie niczego poznać.
- Nie, nie rozmawialiśmy. – odpowiedziałam, starając się, żeby moja odpowiedź zabrzmiała obojętnie. Z zadowoleniem stwierdziłam, że wyszło mi to całkiem nieźle.
Dziadek spochmurniał.
- Szkoda. – powiedział powoli. – Sądziłem, że może w zaistniałych okolicznościach się pogodzicie.
Zasznurowałam dwa razy sznurowadła, żeby zyskać na czasie.
- To Riley chciał, żebyśmy przestali się przyjaźnić, nie ja. – oświadczyłam wstając. Nagle rozległo się natarczywe trąbienie. To był znak, że przyjechała Nicki. – Miłego dnia dziadku. – pocałowałam go w policzek i dzielnie wyszłam na dwór.
    Nadal mżyło, choć nie tak bardzo, żebym mogła przemoknąć do suchej nitki. Zarzuciłam kaptur na głowę i pobiegłam w stronę srebrnego sedana. Kiedy zatrzasnęłam za sobą drzwi pasażera, Nicki rzuciła mi się z piskiem na szyję.
- Jordan! – zawołała radośnie. – Tak się o ciebie martwiłam. Dzwoniłam i pisałam całe lato, ale się nie odzywałaś. – wyrzucała z siebie.
Rzeczywiście, od dwóch miesięcy nie miałyśmy ze sobą kontaktu. Jedynie z mojej winy. Poczułam ukłucie wyrzutów sumienia. Zmusiłam  się do uśmiechu, który dziś rano ćwiczyłam.
- Wiem, przepraszam. – powiedziałam szybko. – Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać, wybacz. – zrobiłam przepraszającą minę.
Nicki się uśmiechnęła.
- Nie ma sprawy. – rzuciła, patrząc na mnie z troską. – Jak się czujesz?
Znowu się uśmiechnęłam. To była cała Nicki. Zawsze martwiła się o najbliższych. Wszyscy ją za to  uwielbiali. Jej popularność współgrała z urodą. Wysoka, długonoga dziewczyna, o mlecznej cerze, długich, falowanych kasztanowych włosach i zielonych, migdałowych oczach. była marzeniem każdego chłopaka i zupełnym przeciwieństwem mnie: niziutkiej, trupiobladej dziewczyny, o falowanych ciemnobrązowych włosach. Nicki potrafiła porozmawiać z każdym, ja miałam problemy w kontaktach z rówieśnikami. Właściwie miałam problemy z nawiązaniem kontaktu z kimkolwiek.
- Czuję się dużo lepiej. – oznajmiłam szczerze. – Przez ten czas wszystko sobie poukładałam.
Nicki uśmiechnęła się z zadowoleniem, zapalając silnik.


- Wszystko będzie dobrze. – zapewniła. – W końcu jesteśmy w czwartej klasie. – dodała z przejęciem. Wycofała samochód z podjazdu i ruszyła w stronę domu Sommers’ów.
   Angie, była moją drugą najlepszą przyjaciółką. Znałyśmy się niemal od zawsze. Była średniego wzrostu brunetką, o szarych oczach i bladej cerze. W Springville nikt nie miał ciemnej karnacji. Wszyscy byli bladzi, co czyniło miasto dość ponurym(pomijając pogodę). Po szybkim przywitaniu, ruszyłyśmy do szkoły.
    Tak jak wszystkie ważniejsze budynki, stała  przy głównej drodze. Składała się ze zbudowanych w tym samym stylu pawilonów z czerwonej cegły.  Wokół rosło strasznie dużo drzew i krzewów, więc do tej pory nie potrafiłyśmy policzyć ile ich właściwie jest.
   Zaparkowałyśmy na parkingu i ruszyłyśmy w stronę zatłoczonego przez nastolatki chodnika. Minęłyśmy stołówkę i podeszłyśmy do pawilonu z numerem trzy, wypisanym czarną farbą, gdzie miałyśmy mieć pierwszą lekcję historii.
   Klasa nie była duża. Powiesiłyśmy mokre kurtki na zamocowanych za progiem haczykach i zajęłyśmy miejsca w dwóch ostatnich ławkach przy oknie.


Gdy rozległ się dzwonek, Angie i ja ruszyłyśmy na trygonometrię, a Nicki hiszpański. Następne rozdzieliłyśmy się na trzy kolejne lekcje: chemię, francuski i angielski. Przez cały czas starałam się nie wyróżniać i robić skrupulatne notatki, aby nie zwracać uwagi na rzucane w moją stronę ukradkowe spojrzenia.
      Z dziewczynami spotkałam się dopiero na stołówce podczas lunchu. Usiadłyśmy przy stoliku na końcu sali, aby mieć trochę prywatności. Zaczęłyśmy rozmawiać o różnych, niezbyt ważnych sprawach, takich jak wakacje dziewczyn, nowe buty Angie. Nie poruszałyśmy sprawy sprzed dwóch miesięcy.
- Nie panikujcie, ale Martin i jego świta nadchodzą. – uprzedziła nas Nicki, która siedziała na wprost drzwi wejściowych, prowadzących do stołówki.
    Miałam ochotę zapaść się w krzesło. Wiedziałam, że ani Jared, ani Emily nie omieszkają zrobić wokół nas afery. Zobaczyłam, jak piątka roześmianych nastolatków siada przy przeciwległym stoliku. Czterech chłopców i jedna dziewczyna.
     Jared Martin – wysoki, dość napakowany brunet z loczkami, był synem burmistrza, przez co miał się za kogoś dużo lepszego od innych uczniów, co przy każdej nadarzającej się okazji okazywał. Nawet swoich przyjaciół traktował jak sługusów. Zwłaszcza Emily Mattews. Bladą dziewczynę, o rudoblond włosach i błękitnych oczach. Emily starała się poderwać każdego chłopaka w szkole. Jako kapitan drużyny chearlederek nie miała z tym problemu. Najwidoczniej jej kolejną ofiarą miał być Jared, albo któryś z jego kumpli. Może Reid Garven? Napakowany chłopak o prawie białych włosach i czarnych jak węgiel oczach? nie, on nie był w jej typie. Do wyboru, pozostał jeszcze tylko  Kyle Brandon, uwielbiający grać na gitarze brunet, o brązowych oczach, albo Riley Danvers – mierzący 190 centymetrów wzrostu ciemny blondyn. Na jego widok, aż ścisnęło mnie w żołądku.               Byliśmy bliskimi sąsiadami. Można by powiedzieć, że byliśmy dla siebie jak rodzeństwo. Kiedy jednak skończyliśmy po piętnaście lat, Riley oznajmił mi, że nie chce mieć już ze mną nic wspólnego. Po kilku dniach zobaczyłam go z Jared’em i jego świtą. Od tamtego czasu nie zamieniłam z nim ani słowa.
   Odwróciłam wzrok, żeby nie zwracać na siebie ich uwagi. Angie patrzyła na grupę, mrużąc niebezpiecznie oczy.
- Jak ja ich nienawidzę. – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Gdybym tylko mogła im coś zrobić…
- Przestań – skarciła ją Nicki. – Ja też ich nie znoszę, ale lepiej nie mieć w Jaredzie wroga. Jego ojciec to w końcu burmistrz, prawda? – rzuciła grupie ukradkowe spojrzenie. – Poza tym, lepiej nie prowokować go w stołówce. Daję głowę, że natychmiast wyciągnąłby sprawę dziadka Jordan, a tego nie chcemy.
Angie ścięła ją wzrokiem.
- Czy ty się go boisz? – rzuciła oskarżycielsko, zgniatając w dłoniach swojego hamburgera.
Nicki prychnęła pogardliwie.
- Nie boję się tego padalca. – syknęła rozwścieczona. – Jestem po prostu rozważna.
Widząc, że zaraz rozpęta się prawdziwe piekło, postanowiłam się odezwać, aby przypomnieć o swoim istnieniu.
- Nie chce wam przeszkadzać, ale jeśli teraz nie wyjdziemy, spóźnimy się na biologię. – oznajmiłam spokojnie.
    Wszystkie trzy wstałyśmy od stołu, odniosłyśmy tace i ruszyłyśmy szybkim krokiem w stronę wyjścia. Kiedy mijałyśmy stolik gangu Jared’a, ktoś złapał mnie za rękę. Kiedy spojrzałam w tamtą stronę, nie byłam zaskoczona. Jared trzymał mój nadgarstek z obleśnym uśmiechem.
- Do zobaczenia na biologii, świrusko. – powiedział, puszczając moją dłoń.
    Jego kompani ryknęli śmiechem. Tylko Riley patrzył w moją stronę, bez jakiejkolwiek reakcji. Walcząc z chęcią strzelenia Jsred’a pięścią w twarz ruszyłam za dziewczynami w stronę wyjścia.
   Do sali biologicznej trafiłyśmy na kilka sekund przed dzwonkiem. Usiadłyśmy w dwóch ostatnich ławkach przy oknie. Pan Connors – nauczyciel biologii zaczął rozdawać nam mikroskopy. Odetchnęłam z ulgą, że nie czeka nas dzisiaj krojenie żab. Nienawidziłam oglądania ich oślizgłych wnętrzności. Kiedy pan Connors zaczął odczytywać listę obecności, otworzyły się drzwi i do środka wpadli Jared, Reid, Kyle i Riley.  Po krótkim oburzeniu Connors’a usiedli w środkowym rzędzie.
    Nie mogąc się powstrzymać, zerknęłam na Riley’a, który z zaciętą miną patrzył przed siebie, zupełnie mnie ignorując. Widok jego czekoladowych oczu, przypomniał mi, jak w dzieciństwie biegaliśmy po drzewach, a kiedy rozbiłam kolano zaniósł mnie do domu. Co się między nami stało? Dlaczego nagle zamienił mnie na Jared’a? Przecież oboje go nie znosiliśmy. Dlaczego zaczął się z nim przyjaźnić?
- Panno Palmer, czy może mi pani łaskawie odpowiedzieć na pytanie?
Wzdrygnęłam się. Spojrzałam nieprzytomnie na Angie,
- Wyczytał twoje nazwisko. Powiedz, że jesteś. – syknęła kątem ust.
Przeniosłam przepraszający wzrok na pana Connors’a.
- Bardzo przepraszam, zamyśliłam się. – powiedziałam.
Pan Connors założył ręce na piersiach.
- Można wiedzieć, co zaprząta twoją głowę zamiast biologii? – spytał chłodno. Na moje nieszczęście pełnił też rolę wychowawcy naszej klasy.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, głos zabrał Jared.
- Pewnie się zastanawia, czy jej dziadek znowu próbuje podciąć sobie żyły. – zarechotał.
Nicki posłała mu nienawistne spojrzenie.
- Nikt cię nie pytał o zdanie Martin. – warknęła.
Pan Connors, czując wiszącą w powietrzu awanturę, postanowił zareagować.
- Moore ma rację. Ta uwaga była nie na miejscu Martin. – powiedział ostrzegawczo, po czym wrócił do sprawdzania obecności.
     Posłałam Jared’owi nienawistne spojrzenie, następnie wbijając wzrok w otwarty podręcznik. Po kilku minutach pan Connors zaczął prowadzić zajęcia. Lekcja dłużyła się w nieskończoność. Może to dlatego, że byłam już zmęczona, a może nie mogłam znieść docinków Jared’a pod moim adresem. Za każdym razem, kiedy otwierał usta, ja z coraz większą zaciętością wbijałam wzrok w tablicę, starając się robić notatki. Rzeczą, która bardziej bolała mnie od wyzwisk rzucanych przez Martina, był brak reakcji ze strony Riley’a. Siedział wyprostowany, zaciskając dłoń w pięść. Nie mogłam uwierzyć, że nie odezwał się ani słowem. Patrzył uparcie przed siebie. Wyglądał jak kamienny posąg. Czekałam, aż rozluźni dłoń. Jak długo mógł ją tak ściskać? O co mu chodziło? Musiałam się tego dowiedzieć. Tego i jeszcze kilku spraw.
    W tym samym momencie zabrzęczał dzwonek. Szybko wepchnęłam książkę i zeszyt do torby, rzuciłam się ku drzwiom, mijając pana Connors’a i grupkę uczniów.
- Riley! - krzyknęłam. Ale dziedziniec był pusty.
Riley świetnie umiał znikać. To była jego specjalność.

    Kiedy wróciłam do domu, dziadka jeszcze nie było. Nie byłam tym zaskoczona. Zawsze, gdy jechał na ryby, wracał późnym wieczorem.         Powiesiłam kurtkę na haku przy drzwiach i pomaszerowałam do kuchni, żeby przygotować obiad. W lodówce znalazłam udka kurczaka, które kupiła ciocia Leanne. Wrzuciłam kilka kawałków na rozgrzaną patelnię i czekałam, aż będą gotowe. Wyjrzałam przez okno. Na dworze było coraz ciemniej. Dziadek powinien niedługo wrócić.
     Przewróciłam udka, rozmyślając o dzisiejszym dniu. Czy to możliwe, że Riley tak się zmienił przez te dwa lata? Co mogłam mu zrobić, że zaczął mnie tak traktować? Zostawił mnie, gdy najbardziej go potrzebowałam. Nie mogłam tego tak zostawić. Był mi winny wyjaśnienia. Nie chciałam znów się z nim przyjaźnić. Chciałam tylko poznać prawdę.
    Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk samochodu wjeżdżającego na podjazd. Wrócił dziadek. Nakryłam do stołu, a po chwili usłyszałam jak wchodzi do domu. Zdjął kurtkę i wkroczył do kuchni z wiaderkiem pełnym ryb.
- Udany dzień? – spytałam z uśmiechem.
Dziadek pokiwał głową, odstawiając wiaderko na blat.
- Od dawna nie było takiego brania. – oznajmił z zadowoleniem. Usiedliśmy do obiadu. – A jak pierwszy dzień w szkole? – zagadnął po chwili milczenia.
- Świetnie. – skłamałam. Nie chciałam go denerwować. Za każdym razem, kiedy rozmowa schodziła na Jared’a, albo jego rodzinę, dziadek dostawał kolejnego ataku. Między innymi za to nienawidziłam Martin’ów jeszcze bardziej. Wsłuchiwałam się w brzęk sztućców uderzających o talerze. Żadne z nas nie odezwało się do końca kolacji.
     Dziadek poszedł oglądać wiadomości do salonu, a ja odrobić lekcje. Po pół godzinie poczułam, że muszę się przewietrzyć. Zeszłam na dół, zgarniając po drodze brązowy pled z kanapy i wyszłam na werandę przed domem.
     Usiadłam na schodkach, szczelnie owijając się pledem. Powietrze skraplało się w białe obłoczki przed moją twarzą. Przez okno widziałam migotanie błękitnej poświaty telewizora. Zastanawiałam się, o czym myśli dziadek. Czy wspomina wieczory, kiedy razem z babcią siadali i przysłuchiwali się, jak mama uczy mnie grać na starym pianinie? Mnie bardzo tego brakowało. Poczułam, jak piekące łzy napływają mi do oczu, a potem bezlitośnie spływają po policzkach.
Przez pustą ulicę przebiegł wielki czarny pies. Zatrzymał się i spojrzał w moim kierunku. Dyszał z wywieszonym językiem. Utkwił we mnie swoje oczy, błyskające niebieskim światłem. Zadygotałam i opuściłam ramiona, po czym podniosłam wzrok na biały, okrągły księżyc.
   Wszystko na podwórku było zmrożone, kruche, brązowe. Wstałam i pled zsunął mi się z ramion. Zerknęłam za siebie, na okno salonu, a następnie w stronę podjazdu. Pies zniknął. Może to zabrzmi dziwnie, ale ucieszyłam się, że go nie ma. Otulając się szczelniej pledem, weszłam do domu, zamykając za sobą drzwi.



Oto i mamy rozdział pierwszy:) Niedługo postaram się dodać kolejny Proszę również o komentarze, bardziej one motywują do pracy i życzcie mi weny.

Cześć :D



Mam na imię Ola i założyłam tego bloga, żeby sprawdzić, co myślicie o moim opowiadaniu, które niedawno zaczęłam. Oto krótki opis, który mam nadzieję zachęci Was do lektury:

Jordan Palmer zawsze wiedziała, że tej nocy, kiedy zginęły jej mama i babcia, wydarzyło się coś strasznego. Tamtej nocy znalazła swojego dziadka, klęczącego nad skąpanymi we krwi ciałami. To, co się wówczas stało, miało pozostać straszliwą tajemnicą, którą znała tylko jedna osoba.
Wspomnienia, które jej rodzina starała się pogrzebać, powracają, kiedy Jordan na nowo zbliża się do swojego dawnego przyjaciela – Riley’a Danvers’a. Chłopak ma nadludzkie zdolności - nie można mu się oprzeć, ale i nie można go rozgryźć. Dziewczyna usiłuje poznać jego mroczne sekrety, nie zdaje sobie jednak sprawy, że naraża tym siebie i swoich najbliższych na niebezpieczeństwo. Jordan musi poznać prawdę o mrocznym sekrecie chłopaka... oraz co tak naprawdę wydarzyło się owej straszliwej nocy.

Mam nadzieję, że się Wam spodoba :D Proszę o komentarze :)