Następny dzień był
lepszy i gorszy zarazem.
Lepszy, ponieważ rano
jeszcze nie padało, chociaż niebo spowite było
nieprzepuszczającymi
światła chmurami. Wiedziałam też już, czego mogę się spodziewać. W szkole Nicki usiadła ze
mną na angielskim i odprowadziła na następną lekcję. Pozostali uczniowie
rzadziej się na mnie gapili, a lunch zjadłam jak zwykle w towarzystwie Angie
i Nicki. Wszystko zaczynało wracać do normalności.
Gorszy, bo byłam zmęczona po kolejnej zarwanej nocy. Nadal dręczyły mnie
koszmary związane z nocą sprzed dwóch miesięcy. Gorszy, bo grając w
znienawidzoną siatkówkę, gdy jeden jedyny raz nie uciekłam przed piłką,
trafiłam nią w głowę koleżanki z drużyny. A najokropniejsze było to, że cały
czas myślałam o Riley’u.
Cały ranek bałam się, że będzie obrzucał mnie wrogimi spojrzeniami w stołówce, a jednocześnie miałam
ochotę spytać się go, wprost, co jest grane. Przed zaśnięciem planowałam nawet, co mu
powiem, choć znałam siebie zbyt dobrze, by wierzyć, że zdobędę się na odwagę.
Jednak, kiedy weszłam, z dziewczynami do stołówki nie mogąc się powstrzymać,
zerknęłam w stronę stolika Jared’a i jego świty, zobaczyłam, że siedzą przy nim
tylko cztery osoby. Mojego sąsiada wśród nich nie było.
Usiadłyśmy przy naszym ulubionym stoliku. Gdy dziewczyny przekomarzały
się wesoło, siedziałam jak na szpilkach, czekając na przybycie Riley’a.
Modliłam się, żeby po prostu mnie zignorował, tak jak Jared. Z minuty na minutę
robiłam się coraz bardziej spięta.
Wchodząc do gabinetu biologicznego, czułam się dużo lepiej. Dziewczyny były
rzecz jasna u mojego boku, co dodawało mi otuchy. Na progu wstrzymałam na
chwilę oddech, ale zaraz przekonałam się, że i tu Riley nie dotarł. Czując, jak
ogarnia mnie panika, zobaczyłam jak obok Jared’a siada dziewczyna o rudoblond
kucyku – Emily. Ta lekcja nie mogła skończyć się dobrze. Ruszyłam w stronę
swojego miejsca.
Na szczęście, Emily była tak zajęta podlizywaniem się Jared’owi, a on gapieniem
się na jej długie nogi, że całkowicie mnie zignorowali. Powinnam być wdzięczna
Riley’owi, że nie przyszedł dzisiaj do szkoły. Miałam jednak dziwne przeczucie,
że to z mojego powodu opuszcza lekcje. Szybko skarciłam się w duchu za tą
irracjonalną myśl i zabrałam się za robienie notatek.
Gdy lekcje wreszcie dobiegły końca, raźnym krokiem dotarłam na szkolny parking,
gdzie kręciło się już sporo odjeżdżających uczniów. W aucie przeszukałam
jeszcze torbę, aby upewnić się, czy mam wszystko, czego mi potrzeba.
Poprzedniego wieczoru odkryłam, że w domu nie ma żadnych zapasów. Uzbrojona w
listę zakupów i nieco gotówki, planowałam pojechać po szkole do supermarketu.
Ignorując uczniów, którzy odwrócili głowy, żeby na mnie spojrzeć dołączyłam do
kolejki pojazdów, czekających na
wyjazd. Próbowałam udawać, że nic mnie nie obchodzi. Włączyłam stare radio i
parzyłam prosto przed siebie. Zauważyłam Jared’a, Kyle’a i Reid’a wsiadających
do auta. Było to lśniące nowością volvo. No tak. Jared miał niedawno urodziny.
Starałam się nie spuszczać wzroku z drogi i z ulgą opuściłam nareszcie teren
szkoły.
Supermarket znajdował się zaledwie kilka przecznic dalej. Hala była na tyle
duża, że nie słyszałam bębnienia deszczu o dach, co nieco poprawiło mi humor.
Po powrocie, zauważyłam, że na podjeździe domu Danvers’ów stoi srebrne volvo
Jared’a. Musiał przyjechać z kumplami tutaj. Zaparkowałam impalę, złapałam
zakupy i popędziłam do domu. Poupychałam kupione produkty w szafkach. Ziemniaki
owinęłam folią aluminiową i włożyłam do piekarnika, a steki pokryłam marynatą i
postawiłam w lodówce na chybotliwym nieco kartonie z jajkami.
Skończywszy przygotowania do obiadu, poszłam ze szkolną torbą na górę. Zanim zabrałam się do
odrabiania zadań domowych, przebrałam się w parę suchych spodni od dresu,
zebrałam wilgotne włosy w koński ogon i po raz pierwszy od przyjazdu sprawdziłam
skrzynkę mailową. Miałam
trzy nowe wiadomości.
Pierwsza była od cioci Leanne. Pisała:
Właśnie wylądowałam w
Nowym Yorku i już za Tobą tęsknię. Daj znać, jak radzisz sobie z
dziadkiem. Kocham Cię
Leanne
Westchnęłam i otworzyłam
następnego maila. Wysiano go osiem godzin po
pierwszym.
Jord’s, dlaczego nie
odpisujesz? Na co czekasz? Leanne
Ostatni przyszedł dziś
rano.
Jardan Palmer, jeśli nie
odpiszesz do 17.30, wsiadam w pierwszy samolot i lecę do Springville!
Zerknęłam na zegar.
Miałam jeszcze godzinę, ale ciocia nie należała do cierpliwych osób.
Spokojnie, Ciociu. Już
odpisuję. Nie wszczynaj alarmu. Jardan
Wysiałam wiadomość i
zaczęłam pisać nową.
Jest świetnie.
Oczywiście pada. Chciałam napisać dopiero, jak będzie, o czym.
Dziadek był wczoraj na
rybach. Bierze leki i nie miał żadnego ataku. W szkole idzie mi nieźle. Oczywiście Jared Martin i jego świta nadal mnie
nie znoszą, ale nie przejmuję się nimi, bo są ze mną Angie i Nicki. Wszystko
jest w porządku. Też za tobą tęsknię. Niedługo znowu napiszę, ale nie mam
zamiaru sprawdzać skrzynki, co pięć minut. Wyluzuj, weź głęboki wdech. Kocham cię.
Jordan
Postanowiłam poprzedniego dnia, że przeczytam Miasto
Kości, które dostałam od cioci Leanne na urodziny. Zwinęłam się w kłębek,
okryta kołdrą i zabrałam się do czytania. Moje myśli galopowały jednak gdzie
indziej – w stronę Riley’a.
Wiedziałam,
że może istnieć milion powodów, dla których tego dnia się nie zjawił, ale
miałam dość tłumaczenia sobie jego zachowania. Jak dawniej, kiedy przyszedł do
mnie do domu i oświadczył, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego - wtedy
zwaliłam to na jego niełatwe życie i dałam spokój, myśląc, że za jakiś czas
znów będziemy się przyjaźnić. Tak się jednak nie stało. Ale nie zamierzałam
wybaczać tego, że zostawił mnie bez słowa. Czułam się taka głupia, marnując
czas na rozmyślanie o nim, a on na dodatek nawet nie raczył się zjawić. Teraz
naprawdę chciałam go znów zobaczyć. Też tylko na chwilę: żeby mu powiedzieć, że
ma spadać... albo żeby dać mu po pysku... albo coś jeszcze gorszego.
Mimowolnie spojrzałam w stronę okna, które wychodziło wprost
na jego sypialnię. Kiedy byliśmy dziećmi, wymykaliśmy się wieczorami na dwór,
złażąc po sędziwym orzechu, rosnącym pomiędzy naszymi domami.
Nagle, usłyszałam huk, jakby ktoś próbował wybić szybę. Zerwałam
się na równe nogi i podbiegłam do okna. Na gałęzi orzecha, siedział uradowany
Jared. Trzymał w dłoni dwa, dość duże kamienie. Poirytowana wspięłam się na
biurko i wyjrzałam przez okno. Momentalnie owionął mnie lodowaty wiatr.
- Czego chcesz? –
warknęłam.
Jared obdarzył
mnie pogardliwym uśmiechem.
- Jedziemy na wybrzeże.
– oznajmił, puszczając mimo uszu mój opryskliwy ton. – Zabierasz się z nami?
Biwaki w lesie, to chyba twoje klimaty, prawda?
Ścięłam gp
wzrokiem.
- Wybacz, ale mam lepsze
rzeczy do roboty, niż bieganie za tobą z wywieszonym językiem, niczym golden
retriever. – powiedziałam chłodno. – Zadzwoń do Emily. Na pewno ją takie rzeczy
kręcą. – nie czekając na odpowiedź, zatrzasnęłam okno i zasunęłam zasuwkę.
W tym samym momencie, Jared zeskoczył z gałęzi. Mimowolnie przykleiłam nos do
szyby. Byłam bowiem pewna, że coś sobie zrobi. On jednak wylądował z gracją na
dwóch nogach, jakby ogromna wysokość nie robiła na nim wrażenia. Powiedział coś
do Reid’a, a potem razem ruszyli w stronę podjazdu. Uświadomiłam sobie, że
otworzyłam usta, więc szybko je zamknęłam. Co to właściwie było? Każdy
człowiek, po upadku z takiej wysokości, złamałby nogę, albo coś dużo gorszego.
Może mi się przywidziało?
Usłyszałam, że drzwi frontowe się otwierają – wrócił dziadek. Popędziłam na dół, by wyjąć ziemniaki z piekarnika i
usmażyć steki.
- Jordan? - zawołał
dziadek, słysząc mnie na schodach.
- Cześć, dziadku. Witaj
w domu.
- Hej. – odwiesił kurtkę
zdjął wysokie buty, przyglądając się, jak krzątam się po kuchni.
- Co na obiad? - zapytał
nieufnie. Kiedy moja mama uczyła mnie gotować, jej
eksperymenty nie zawsze
nadawały się do spożycia.
- Steki z ziemniakami -
odpowiedziałam. Wyglądał na usatysfakcjonowanego.
Chyba czuł się
niezręcznie, stojąc tak z założonymi rękami, poszedł, więc do saloniku
oglądać telewizję. Dla
obojga z nas było to najlepsze rozwiązanie. Gdy steki smażyły się na patelni, przyrządziłam
sałatkę i nakryłam do stołu.
Zawołałam, że obiad jest już gotowy. Zapach, wypełniający kuchnię,
przywitał uśmiechem.
- Ładnie pachnie, Jord’s.
- Dzięki.
Przez kilka minut jedliśmy w zupełnym milczeniu. Było nam z tym dobrze, cisza
nas nie krępowała.
- A jak tam w szkole? -
odezwał się w końcu dziadek,
sięgając po dokładkę.
- Wszystko dobrze.
Jeszcze nie mieliśmy żadnych sprawdzianów. Niedługo też, szykuje się wycieczka
szkolna. Nicki bardzo się na nią nakręciła. A ty, co dzisiaj robiłeś? -
zapytałam ostrożnie.
- Odwiedziłem komendanta
Moore’a. – powiedział ponuro. – Poprosił mnie o konsultację w jednej sprawie.
- Coś się stało? –
spytałam zaniepokojona. Dziadek był kiedyś komendantem miejscowej policji,
dopóki wiek kazał mu przejść na emeryturę.
- Niedaleko wybrzeża,
znaleziono ciało Harry’ego Clearwater’a. – wyjaśnił. – Znaleziono go na łodzi z
rozszarpanym gardłem.
Upuściłam widelec, który
z brzękiem uderzył o talerz.
- Został zamordowany? –
wyjąkałam. – Jak to się stało? – spytałam nerwowo. Kilkanaście lat temu,
wydarzyło się coś podobnego. Policja znajdywała ciała z rozszarpanymi
gardłami. Wtedy całe miasto było pogrążone w strachu. Czyżby historia miała się
powtórzyć?
- Doktor Cole mówi, że
to atak dzikich psów. – poinformował mnie dziadek. – Ja nie jestem co do tego
przekonany.
Spojrzałam na niego badawczo. To za czasów dziadka, jako komendanta zdarzały
się te ataki. Nigdy jednak nie zostały one wyjaśnione. Dziadek miał na tym
punkcie obsesję.
- Dziadku, nie angażuj
się w to za bardzo. – poprosiłam.
- Dobrze, Jord’s. –
obiecał.
Obiad dokończyliśmy w milczeniu. Zabrałam się do mycia naczyń, a dziadek
posprzątał ze stołu i wrócił przed telewizor. Gdy skończyłam, poczłapałam
niechętnie na górę zrobić zadanie z matematyki.
Noc nareszcie była cicha i zmęczona szybko zasnęłam.
Następnego
dnia, Nicki podbiegła do nas bardzo zaaferowana.
- Wiem, kto zabił
Harry’ego Clearwater’a. – szepnęła, zaciskając palce na trzymanym w ręku
telefonie.
Angie zmarszczyła brwi.
- O czym ty mówisz? –
spytała.
- Patrzcie, co znalazłam
dziś rano. – powiedziała z przejęciem Nicki, wręczając nam telefon. Na ekranie
było zdjęcie odcisku łapy. Psiej łapy. – Porównam je z odciskami różnych ras
psów…
- Ale których,
wszystkich? – spytała z niedowierzaniem Angie.
- Angie, nie rozumiesz?
– przerwała jej poirytowana Nicki. – Trzymam tu dowód. Dowód, że w okolicy
dzieje się coś dziwnego.
- Nicki, to nie znaczy
jeszcze, że w okolicy jest coś nadnaturalnego. – ciągnęła ostrożnie Angie.
Nicki prychnęła.
- Wierz mi, lub nie, ale
w weekend jadę nad wybrzeże, żeby zdobyć dowód. – warknęła. – Wtedy będziesz
mnie jeszcze przepraszać. – wyrwała mi telefon i ruszyła szybkim krokiem w
stronę budynku chemicznego.
Reszta tygodnia przebiegła bez zakłóceń. Tata Nicki nie miał żadnych informacji
o nowych atakach. Ona sama jednak nie odpuściła. Na każdej przerwie lunchowej,
opowiadała nam o swoich planach. Postanowiłyśmy z Angie jej towarzyszyć. Nie
chciałyśmy zostawić jej samej.
Wszedłszy w piątek do klasy biologicznej, dostrzegłam, że jak pan Connors kładł
na każdej ławce po arkuszy papieru. Do dzwonka zostało jeszcze parę minut i
salę wypełniał szmer uczniowskich rozmów. Usiadłam i zaczęłam bazgrolić po
okładce zeszytu, starając się nie patrzeć na drzwi.
Usłyszałam wyraźnie, że ktoś odsuwa krzesło w ławce obok, ale skupiłam wzrok na
swoim rysunku. Na szczęście w tej samej chwili pan Connors postanowił rozpocząć
lekcję i musiałam skoncentrować się na jego instrukcjach. Mieliśmy w parach odpowiedzieć
na pytania z arkusza. Nie mogliśmy korzystać z podręczników. Te same pytania
miały się pojawić na sprawdzianie. Za dwadzieścia minut nauczyciel miał zrobić
rundkę i sprawdzić, komu się udało.
- Zanim jednak
zaczniecie, ustalę, w jakich parach pracujecie. - zakomenderował.
Cała klasa
wydała zbiorowy jęk. Szykowałam się na najgorsze.
- Sommers, ty pracujesz
z Brandon’em. – powiedział Connors. – Jesteś od niego lepsza w biologii.
Przesiądź się. I nie wywracaj mi tu oczami, bo wszystko widzę. – ostrzegł,
kiedy Angie poczłapała do sąsiedniej ławki. – Garven, przesiądź się do ławki
Moore. Martin, siadaj z Mattews. Może wreszcie się czegoś nauczy. –
nazwiska uczniów, powoli się kończyły, a mojego jeszcze nie było. Poczułam
ulgę, że nie będę pracować z Jared’em. Jednak miałam głupie przeczucie, że
wiem, co mnie czeka. I nie myliłam się. – Danvers, siadaj z Palmer i zamień z
nią więcej, niż jedno słowo.
Usłyszałam, jak zajmuje krzesło obok, ale nadal skupiałam
wzrok na
swoim rysunku.
- Hej - powiedział
cichym, melodyjnym głosem.
Podniosłam głowę,
porażona tym, że do mnie mówi. Siedział na przeciwległym
krańcu ławki, odwrócony
w moją stronę. Włosy miał potargane i mokre, ale przez to wyglądał bardziej
uroczo, niż niechlujnie. Spoglądał na mnie przyjaźnie, z delikatnym uśmiechem,
widać było jednak, że ma się na baczności.
- Jak sądzisz, partnerko
- zapytał Riley - panie przodem? - Podniosłam wzrok
i zobaczyłam, że
uśmiecha się zawadiacko. - Albo może ja zacznę, jeśli nie masz nic przeciwko. -
Przestał się uśmiechać.
- Już się biorę do
roboty – odparłam szybko. – Zastanawiałam się tylko, dlaczego ze mną
rozmawiasz. – przysunęłam kartkę do siebie i zaczęłam czytać pytania. na kilka pierwszych, odpowiedziałam machinalnie, ze spokojem przywołując zapamiętane informacje.
- Pozwolisz, że zajrzę?
- spytał, gdy przymierzałam się do zapisania odpowiedzi na następną serię.
By mnie powstrzymać,
położył swoją dłoń na mojej. Jego palce były gorące, jakby przed lekcją
trzymał je we wrzącej wodzie, albo jakby miał wysoką gorączkę. Ale to nie,
dlatego odskoczyłam, cofając rękę. Kiedy mnie dotknął, przeszła jakaś iskra,
poczułam się tak, jakby poraził mnie prądem.
- Przepraszam - bąknął,
zostawił mnie w spokoju i sięgnął po kartkę. Nadal,
nieco zaskoczona,
przyglądałam się, zapisuje kolejne odpowiedzi, zostawiając moje nienaruszone.
- Anafaza - mruknął pod
nosem, wskazując długopisem pytanie dziesiąte.
- Pozwolisz? - Starałam
się przybrać obojętny ton.
Uśmiechnął się z
wyższością i przesunął kartkę w moją stronę.
Z ochotą przysunęłam
test do siebie, chcąc powiedzieć mu, że się myli, ale spotkało mnie
rozczarowanie. Niestety miał rację.
Zapisaliśmy
jeszcze kilka odpowiedzi, udowadniając między sobą, kto jest lepszy.
Skończyliśmy z dużą przewagą nad pozostałymi. Widziałam, że Nicki, kłóci się z
Reid’em. Niezdecydowani wyrywali sobie arkusz z pytaniami, a Angie i Kyle
trzymają pod stołem otwarty podręcznik.
Z
irytacją stwierdziłam, że Riley znowu się na mnie gapi. Spojrzałam gniewnie w
jego stronę.
- Jakiś problem? –
spytałam, wyczuwając w swoim głosie zbyt dużą wrogość.
Riley nadal się
uśmiechał, co zaczynało być nie tyle irytujące, co głupkowate.
- Nie, nic. – odparł
szybko - Chciałem przełamać lody. – szepnął, rzucając ukradkowe spojrzenie
Connors’owi, który krążył po sali, niczym rozwścieczony jastrząb.
- Przełamać lody? –
prychnęłam. – Nie wydaje ci się, że spóźniłeś się o jakieś dwa lata? –
warknęłam.
W tym samym
momencie, Connors zatrzymał się przy naszej ławce, żeby sprawdzić dlaczego nie
pracujemy. Kiedy zobaczył wypełniony arkusz, pokiwał ze zrozumieniem głową i
odszedł w stronę biurka.
- Wiem, że jesteś zła,
ale uwierz mi, nie miałem wyboru. – szepnął błagalnie. – Gdybyś wiedziała,
zrozumiałabyś. – rzucił nerwowe spojrzenie w stronę Jared’a, który gapił się na
nas ze wściekłą miną.
- To mi to wytłumacz. –
syknęłam, wbijając wzrok w swój zeszyt. – Poza tym, od kiedy boisz się
Martin’a? – rzuciłam oskarżycielsko.
- Nie boję się Jared’a.
– warknął Riley, a w jego oczach zobaczyłam dziwny błysk. – Po prostu, nie mam
wyboru i muszę go słuchać.
Na szczęście pan Connors poprosił klasę o uwagę i z ulgą odwróciłam się w jego
stronę. Czułam, jak buzuje we mnie wściekłość. Dlaczego on tak się zachowuje?
Dlaczego nie chce mi powiedzieć prawdy? Chyba miałam do niej prawo. Kątem oka,
widziałam że Riley znów odsunął się ode mnie jak najdalej, a obie dłonie
zacisnął nerwowo na kancie blatu, rzucając równocześnie ukradkowe spojrzenia w
stronę Jared’a, co jeszcze bardziej mnie rozjuszyło.
Bezskutecznie próbowałam skupić uwagę na lekcji. Kiedy
zabrzęczał upragniony dzwonek, Riley poderwał się i wyszedł przed wszystkimi, a
ja odprowadziłam go do drzwi pełnym zdumienia spojrzeniem.
Dziewczyny w okamgnieniu znalazły się u mego boku, czekając, aż się spakuję.
- Co za koszmarne
ćwiczenie – jęczała Angie. - Te pytania były jak z kosmosu.
- Danvers był dziś
milusi, prawda? - zauważyła Nicki, wkładając kurtkę.
- Nie mam pojęcia, co go
naszło - powiedziałam kłamliwie obojętnym tonem.
Razem
ruszyłyśmy w stronę parkingu, gdzie wszystkie trzy wsiadłyśmy do swoich
samochodów, aby wrócić do domu. Wcześniej jednak, umówiłyśmy się, że Nicki
wpadnie po mnie o piątej. W końcu czekał nas weekend pod namiotami.
Kiedy
wróciłam, przygotowałam dziadkowi zupę cebulową na jutro i spakowałam torbę.
Nicki zaoferowała się, że weźmie namiot. Ja i Angie miałyśmy skołować jedzenie.
Spakowałam więc kilka butelek wody, kiełbaski i bochenek chleba. Pożegnałam się
z dziadkiem i wyszłam na podwórko, żeby poczekać na dziewczyny. Po piętnastu
minutach, wpakowałam się do srebrnego sedana i razem ruszyłyśmy na biwak.
Ze Springville do wybrzeża było tylko piętnaście
kilometrów. Droga wiodła niemal cały czas przez wspaniałe, gęste lasy iglaste.
Jako małe dziecko często jeździłam latem z mamą nad morze w te okolice. Był to
przecudny widok. Ciemnoszare fale oceanu, znaczone białymi grzywami, kołysały
się miarowo u stóp skalistego wybrzeża. Z wód zatoki wynurzały się stromo
wysepki o poszarpanych wierzchołkach obrośniętych jodłami. Cienki pasek
piaszczystej plaży otaczało rumowisko gładkich głazów, we wszystkich możliwych
kolorach: rdzawych, zielonkawych, fioletowych, błękitnoszarych, bladozłotych.
Od morza wiał rześki, chłodny, słonawy wiatr. Nieliczne chmury nie pozwalały
zapomnieć o kaprysach aury.
Zaczęliśmy
schodzić ku plaży. Rozbiłyśmy obóz przy ułożonym z pni kręgu, nieraz używanego
przez grupy takie jak nasza. W jego środku czerniało popiołem miejsce na
ognisko. Angie przyniosła spod lasu naręcza opału i wkrótce na zgliszczach
poprzedniego stosu zbudowała z gałęzi nowy.
Przysiadłam na jednej z prowizorycznych ław, patrząc na kiełbaskę, którą
próbowałam usmażyć. Kiedy zaszło słońce, Nicki rozdała nam po aparacie cyfrowym
i ruszyłyśmy w las w poszukiwaniu ,,potwora”.
Po jakimś czasie usłyszałyśmy wycie. Nicki popędziła z
latarką w tamtą stronę. Biegłyśmy
przez jakiś kilometr. Im dalej zagłębiałyśmy się w las, tym bardziej błotnista
robiła się ścieżka. A im głębiej stopy zapadały mi się w ziemię, tym mocniej
wątpiłam, że cokolwiek znajdziemy. Nagle, tuż za nami rozległ się trzask
łamanej gałęzi. Momentalnie odwróciłyśmy się w tamtą stronę. Nicki uniosła
aparat. Po chwili spomiędzy drzew wybiegli rozwrzeszczani Kyle, Reid i Riley.
Wrzasnęłyśmy wystraszone, a nasze krzyki potoczyły się echem po lesie.
- Co wy tu robicie? –
warknęła rozwścieczona Nicki. – Wystraszyliście nas.
Reid parsknął śmiechem.
- Przyszliśmy sprawdzić,
czy dopadł was potwór z lasów. – zakpił.
Gdzieś w oddali rozległo
się wycie. Chyba dochodziło z pobliskiego wąwozu. Nicki puściła się pędem w
stronę jaru.
- Nicki! – wrzasnęła
Angie, ruszając za nią. Kyle i Reid zrobili to samo.
- Chodź ze mną! –
zakomenderował Riley, ciągnąc mnie za sobą w gęstwinę drzew.
Ledwie go
widziałam, idąc za nim. Tylko mignięcia jego pleców w oddali, kiedy przemykał
między drzewami. Zachowywał się jak zwierzę kierujące się instynktem - nie
musiał patrzeć, gdzie stawia nogi. Ja z kolei brnęłam powoli, obijając się o drzewa,
które zdawały się wyskakiwać tuż przede mną. Gałązki trzaskały mi pod stopami,
potykałam się o kamienie i korzenie, usiłując go dogonić.
Wydawało
się, że złapał trop. Czy to było w ogóle możliwe? Ja z każdym bolesnym oddechem
wyczuwałam tylko zapach gnijących liści i sosnowych igieł. Temperatura spadła,
kiedy słońce zaszło za wysokie sosny. Gęstniejący mrok dodatkowo utrudniał
odnajdywanie drogi w lesie. But zaplątał mi się w korzeń wielkiej sosny i
przewróciłam się. Poczułam ból w barku, uderzając w ziemię. Podniosłam się i
wytarłam dłonie o spodnie, pozostawiając na materiale krwawe ślady.
Rozejrzałam się dookoła. Riley’a nie było nigdzie widać. A kilka kroków dalej
ciągnął się głęboki jar. Gdybym się potknęła, spadłabym jakieś dziesięć metrów
w dół. Czy to właśnie spotkało Riley’a, czy leż, skręcił w lewo albo prawo?
Chwyciłam konar pobliskiego drzewa i wychyliłam się nad strome zbocze.
Widziałam tylko więcej kamieni, ziemię i gęste paprocie porastające dno jaru.
- Riley! - krzyknęłam,
ale odpowiedziało mi tylko echo.
Chyba usłyszałabym coś,
gdyby Riley spadł? I chyba dostrzegłabym jego ścieżkę, gdyby zszedł na dół? Nie
miałam latarki, nigdy też nie zapuszczałam się tak głęboko w las. Jak miałam
znaleźć Nicki albo Riley’a, albo choćby drogę do obozowiska?
W
niektórych miejscach ściany jaru były znacznie bardziej strome niż inne -
gdzieniegdzie była to prawdziwa przepaść, ale tu, gdzie stałam, nachylenie
wydawało się możliwe do pokonania. Chwyciłam za korzenie wystające z ziemi i
zaczęłam się opuszczać w dół, twarzą do zbocza. Czubek buta poślizgnął się na
błocie, uderzyłam o ścianę ziemi i krzyknęłam. Zsunęłam się kilka metrów w dół,
zanim udało mi się zaczepić palcami o poskręcane korzenie nad głową. Trzymałam
się ich desperacko, choć wbijały mi się boleśnie w skaleczoną rękę. Usiłowałam
ocenić, machając nogami, jak daleko znajdowałam się od dna jaru. Niech to będzie tylko kilka metrów,
proszę. Nie byłam w stanie
długo tak wisieć.
- Jesteś bezpieczna -
zawołał Riley gdzieś poniżej. - Odepchnij się i skocz, a ja cię złapię.
- Nie mogę - odparłam.
Jego głos brzmiał tak daleko. Za daleko, żeby skoczyć. Nie dałabym rady
spojrzeć w tamtym kierunku.
- Zaufaj mi.
Dyszałam z głową wtuloną
w rozdygotane ramię. Sama nie wierzyłam w to, co właśnie zamierzałam zrobić.
- Dobra.
Odepchnęłam się i poleciałam. Riley objął mnie ramieniem, zatrzymując mnie,
zanim uderzyłam w kamieniste podłoże. Przytulił mnie mocno.
Nie mogłam oddychać.
- Jak ci się...?
W tej
samej chwili zauważyłam, że spomiędzy pobliskich drzew coś się do nas zbliża.
Riley postawił mnie na ziemi i stanął przede mną, osłaniając mnie własnym
ciałem.
- Stój nieruchomo –
rozkazał, wbijając wzrok w drzewa.
Po chwili,
stanął przed nami szary wilk. Jego żółte oczy lśniły, jak dwie latarnie
rozświetlające mrok. Obnażył kły, a stróżki śliny spadły na ziemię. Zrobiło mi
się niedobrze.
Riley
zrobił coś, czego kompletnie się nie spodziewałam. Przyklęknął na jedno kolano,
wpatrując się w zwierzę, stojące na wprost nas. Wilk zaczął szykować się do
ataku. Wtedy oczy Riley’a zmieniły barwę z czekoladowych na wściekle żółtą, jak
u wilka. Nagle przypomniałam sobie o aparacie, który dała mi Nicki. Zaczęłam
gorączkowo pstrykać zdjęcia, aby oślepić zwierzę fleszem. Udało się. wilk
kłapnął zębami i uciekł w stronę, z której przyszedł.
Oszołomiona, spojrzałam na Riley’a, który podniósł się z ziemi. Jego oczy znów
były brązowe.
- Co do cholery?
Moje pytanie przerwał telefon.
Wyjęłam go z kieszeni kurtki i z ulgą zobaczyłam, że to Angie.
- Znaleźliśmy ją. –
powiedziała. – Wracajcie do obozu.
Bez słowa się
rozłączyłam.
- Znaleźli Nicki. –
Powiedziałam.
Riley uśmiechnął się z
zadowoleniem.
- Czyli możemy wracać.
- Nie! – zaprotestowałam.
– Co zrobiłeś? Dlaczego twoje oczy zmieniły kolor?
- To nic takiego -
odpowiedział, odwracając się ode mnie.
- Nieprawda. I to, co
zrobiłeś, to nie „nic takiego". - Słyszałam, że ludzie pod wpływem
adrenaliny potrafią robić najdziwniejsze rzeczy... ale i tak nie byłam w stanie
uwierzyć w to, co właśnie widziałam, niezależnie od okoliczności. - Powiedz mi,
co zrobiłeś.
- Później. Musimy wracać.
- Nie - odpowiedziałam.
- Mam dość wymijających odpowiedzi. Powiedz mi, co się tu dzieje.
- Jordan, jeśli nie
wrócimy zaraz do obozu, zaczną się o nas martwić.
Riley chwycił mnie za zdrową rękę i pociągnął na płat błota. Wskazał ręką na
zwierzęce ślady.
- Są świeże -
powiedział. – Może być ich więcej - znów ujął mnie za rękę. Ruszył biegiem,
ciągnąc mnie za sobą.
- A jak wydostaniemy się
z jaru? - zapytałam. -Mam niesprawną rękę. Nie dam rady się wspinać.
- Pozostaw to mnie -
odparł, przyspieszając.
Musiałam biec, żeby dotrzymać Riley’owi kroku. Nie do wiary, że biegł tak
szybko. Ani razu się nie potknął, mimo że robiło się już całkiem ciemno -
nie było nas w obozowisku pewnie ponad godzinę. Musiałam się skupiać na tym,
gdzie stawiam nogi, żeby nie poślizgnąć się w błocie ani nie przewrócić na
kamieniach. Ilekroć się potykałam, Riley chwytał mnie, zanim upadłam. Ręka mu
lekko drgała, kiedy ściskał mocniej moją. Czułam, że mięśnie ramion mu się
napinają i rozluźniają. Chciał zwiększyć tempo, ale na szczęście nie ciągnął
mnie szybciej. Oddychałam tak ciężko, że nie byłabym w stanie mówić.
Jar
zakręcił na wschód. Miałam wrażenie, że przebiegliśmy ponad kilometr. Czułam,
że na stopach tworzą mi się piekące pęcherze. Nogi i płuca bolały. Nie
widziałam już nic w ciemności, więc zamknęłam oczy. Wsłuchiwałam się w tętno
krwi w uszach i w oddech Riley’a. Wydawał się taki równy w porównaniu z moim. A
kiedy myślałam, że dalej już nie pobiegnę, stało się coś dziwnego: poczułam
falę energii przebiegającą od ręki Riley’a do mojej. Pomiędzy nami wytworzyła
się linia. Więź, której nie potrafiłam w żaden sposób wyjaśnić. Energia
przepłynęła przez moje ciało i poczułam, jakby nagle coś mnie uwolniło,
wiedziałam, że mogę zaufać Riley’owi - on zapewni mi bezpieczeństwo, kiedy będę
biegła z
zamkniętymi oczami.
Rozluźniłam się i pozwoliłam jego płynnym ruchom kierować moim ciałem, dałam mu
się poprowadzić w mroku.
- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział. Puścił moją rękę i chwycił mnie za
ramię. Jednym płynnym ruchem podniósł mnie z ziemi i posadził sobie na plecach.
- Trzymaj się!
Zacisnęłam ramiona
wokół jego szyi i owinęłam nogami biodra. Jestem pewna, że wyglądałam
komicznie. Riley przyspieszył niespodziewanie. Wystrzeliliśmy do przodu i
otworzyłam oczy w odpowiedniej chwili, żeby przekonać się, że biegnie prosto na
skarpę. Riley wskoczył na zwalone drzewo i dał susa do przodu. Wyciągnął rękę w
stronę wystającego korzenia, ale ledwie go dotknął. Odepchnął się nogą od
skarpy i poszybował następne dwa metry w górę. Stopami dotknął kamiennego
nawisu i skoczył znowu. Ześlizgnęłam się z jego biodra. Wbiłam mu palce w
szyję. Riley chwycił zwisający nad skarpą konar drzewa - jedną ręką. A chwilę
później byliśmy na górze. Bezpieczni.
Riley pobiegł jeszcze
kilka kroków dalej między drzewa, po czym przystanął i oparł się, ciężko
dysząc. Zsunęłam się z jego biodra i oboje upadliśmy na błotnistą ziemię. Przez
chwilę leżałam obok Riley’a, cała trzęsąc się z nerwów i zarazem podziwu.
- To... było...
było...
Riley spojrzał na mnie
lśniącymi dziwnym blaskiem oczami.
- Jak...? To znaczy...
Kim ty jesteś? - zapytałam.
Riley roześmiał się -
naprawdę roześmiał. To nie było parsknięcie ani sarkastyczne żachnięcie. Wstał
i podał mi rękę.
- Chyba lepiej będzie,
jeśli pójdziemy dalej - powiedział, podciągając mnie na nogi. i gestem wskazał
mi drogę do obozu.
Zmarszczyłam czoło. Czy on naprawdę myślał, że ot tak, pójdę sobie?
- Powiedz mi, proszę. To
nie było normalne. Jak ty to wszystko zrobiłeś?
- Porozmawiamy, jak już
będzie po wszystkim. Obiecuję.
- Czy obietnic zawsze
się nie łamie?
Riley wyciągnął rękę i
dotknął mojego policzka.
Było
mi tak gorąco od tego biegu, że całkiem zapomniałam, że powietrze jest zimne.
Poczułam dreszcz pełznący po spoconych ramionach. Wiedziałam, że kiedy wrócimy,
szansa na uzyskanie odpowiedzi może się już nigdy nie powtórzyć.
Kiedy dotarliśmy
na miejsce, od razu rzuciłam się Nicki na szyję.
- Co ty sobie
wyobrażałaś, wariatko? – załkałam, czując, jak łzy ciekną mi po policzkach.
- Chciałam tylko znaleźć
dowód. – wymamrotała Nicki, nadal rozdygotana.
- Zbierajcie się. –
powiedział Riley. – Odwieziemy was do domu.